Bardzo prywatna relacja z podróży motocyklowej do Gruzji, Azerbejdżanu, Kazachstanu, Uzbekistanu i Tadżykistanu.


czwartek, 19 sierpnia 2010

Przygotowania

Trudno okreslić kiedy tak naprawdę się zaczęły. Dla Artura pewnie jeszcze zanim się poznaliśmy, bo zawsze marzył o wyprawie motocyklowej. Dla mnie w momencie kiedy dotarło do mnie, że jadę z nim.
Przez kilka miesięcy przygotowaniami był głównie "reaserch" internetowy i dyskusje (a nieraz kłótnie) na gg. Wszystko wydawało mi się odległe i nierealne do momentu, aż pod mój garaż zajechał samochód, z którego przyczepy dwóch panów wyprowadziło wielką, groźną, czarno-niebieską maszynę. "Ale bydle..." byłam jedynie w stanie wydusić, łącząc w tych słowach zachwyt i przerażenie.
Tak oto przybyła z odległych Wysp Brytyjskich Honda Transalp, ochrzczona z tajemniczych i nawet nam nie znanych powodów Błękitnym Borsukiem. (Początkowo nazwa miała brzmieć Tactical Nuclear Pinguin, ale jakas piwowarska firma nas ubiegła nazywając tak wysoko procentowe piwo).



W tym momencie zrozumiałam, że to dzieje się naprawdę, że naprawdę wyjeżdżamy. Czym prędzej zabrałam się, jak na kobietę przystało, za zakupy. Sprawa nie była prosta, a lista rzeczy do kupienia długa. W dodatku większość to rzeczy, o których nie miałam pojęcia, o niektórych nigdy przedtem nawet nie słyszałam (np buzery).


całowanie w kasku - raczej mission impossible


Quechua 2" - rozkładanie 2 sekundy, składanie 2 godziny

W międzyczasie Arti kończył kurs prawa jazdy i zajmował się rejestracją motoru - rzecz ciężka i czasochłonna - i innymi dokumentami.
pierwsza jazda na Borsuku

Nasza pierwsza wspólna jazda przypadła w dniu, kiedy kumpel chłopaków miał nam zrobić sesję fotograficzną promującą wyprawę.


wielka sesja, niewielka ilość zdjęć (fot.Michał Kwapisiewicz)


Zazwyczaj pożegnania są przykre, jednak udało nam się zorganizować wcale nie przykrą imprezę plenerową w Jantarze. Dopisała nawet pogoda, co rzadko się zdarza w naszym kapryśnym klimacie.



No i w końcu nadszedł dzień, w którym data wyjazdu została konkretnie ustalona i pewna, nie pozostało nic innego jak zamontować kufry. Montaż przesunął "pewną" datę wyjazdu o kolejne dwa dni, ale to i tak nic w porównaniu z wizą do Uzbekistanu, która przesunęła wyjazd o kolejne dwa tygodnie. Artur zdążył wyjechać do Warszawy, być tam tydzień i wrócić, a ja zdążyłam niewykorzystać biletu lotniczego do Tibilisi i stracić dzięki temu kilkaset złotych. Na całe szczęście zdążyliśmy też poprawić sobie humor w Absyncie imprezą pożegnalną nr 2.

Pakowanie poszło nam sprawnie i jak się potem okazało optymalnie - praktycznie wszystko co bylo nam potrzebne wzięlismy ze sobą, a nic nie okazało sie zbędne.
I wreszcie udało się wyruszyć!