Bardzo prywatna relacja z podróży motocyklowej do Gruzji, Azerbejdżanu, Kazachstanu, Uzbekistanu i Tadżykistanu.


wtorek, 28 września 2010

1 dzień, 4 kraje

Następny dzień obudził nas upałem, mocno odczuwalnym w rozstawionym na słońcu namiocie. Zanim żeśmy się zebrali i spakowali marzyliśmy tylko o cieniu. Znaleźliśmy go pod parasolem przed barem, przy którym spaliśmy, gdzie postanowiliśmy przekąsić coś na śniadanie. W tym samym czasie na parking podjechało dwóch chłopaków z Piaseczna na transalpach. Opowiedzieli nam, że wracają z krótkiego wypadu do Rumunii, my z kolei pochwaliliśmy się naszymi planami. Schlebiały nam bardzo pierwsze na drodze słowa podziwu i zazdrości ze strony bardziej doświadczonych motocyklistów.


Transalp przy transalpie

Śniadaniową sielankę przerwał nam nagle niecodzienny widok. Ni stąd ni z owąd na parking zajechał tłum tuningowanych (i nie tylko) samochodów, z których wysypał się w mgnieniu oka jeszcze większy tłum jeszcze bardziej tuningowanej młodzieży. W ułamku sekundy znleźliśmy się w samym środku mrowiska chłopców w białych spodniach i dresikach oraz dziewczynek w różowych strojach, półmetrowych tipsach i szpilkach, w których nie potrafiły chodzić. Kiedy udałam sie do toalety, niestety musiałam odstać w kolejce pomiędzy Dodami i Jolami Rutowicz. Dziewczęta głównie zajmowały się narzekaniem: "Ale tu śmierdzi!" i chichotaniem z tego powodu. Zapomniały jednak o smrodzie i innych niedogodnościach obleśnej toalety w mig, gdy jedna z nich, taka najbardziej spostrzegawcza, zakrzyknęła : "O! lustro!".Zupełnie jakby wcześniej go nie zauważyły, w tym momencie jak na zawołanie poszły w ruch błyszczyki i kredki do oczu i już lepiej nie mówić... Ogólny hałas, chaos, wrzaski, klaksony i wiocha. Normalna sprawa, przecież wciąz jesteśmy w Polsce... Jak się później okazało to był zlot tuning klubu z Rzeszowa...
Zachęceni tym wiejskim folklorem postanowiliśmy pójść dalej w tym kierunku (a dokładniej pojechać) i naszym pierwszym przystankiem tego dnia był targ w miejscowości Dukla. Zostawiliśmy naszego Borsuka pod motelem, którego miła właścicielka obiecała mieć na niego oko, po czym poszliśmy przespacerować się po targowisku różności i próżności. Z typowo odpustowo-jarmarcznych przyjemności skusiliśmy się jedynie na lody i zagryźliśmy je truskawkami (ostatnimi dla nas tego roku). Wiedzieliśmy, że chłopaki są jeszcze kilka godzin za nami (okazało się, że Baszan też miał flaka w przednim kole z powodu źle założonej dętki), jednak nie bardzo było co robić dłużej w Dukli.
Pojechalismy bez pośpiechu dalej i wkrótce dotarliśmy do Barwinka. Zaparkowalismy na prawie pustym parkingu i mięliśmy jakieś dwie godziny czekania przed sobą. Rozłożylismy się na trawie i oddaliśmy się leniuchowaniu.









Z ciekawych rzeczy, to wlazlam stopą w jakąś dziwna pokrzywę, albo coś takiego, dzięki czemu rozbolała mnie strasznie stopa.
Aż wreszcie doczekaliśmy się tej chwili: z oddali zobaczyliśmy najpierw Sebakę, a potem pozostałych chłopaków. Wreszcie byliśmy w komplecie i Borsuk zyskał towarzystwo trzech pięknych Afryczek.





Chłopaki tego dnia przejechali już dobre kilkaset kilometrów, było już około 14, więc niedługo po przekroczeniu granicy ze Słowacją zatrzymaliśmy się na obiad (jednym z bodźców do zatrzymania był też jakiś mecz, który właśnie trwał, nie pamietam jaki, wybaczcie ignorancję, jestem tylko kobietą). Przyjemna prowincjonalna restauracyjka, w której obowiązkowo zamówiliśmy smażony ser. Ubolewaliśmy strasznie nad tym, że będąc w kraju pełnym wspaniałego piwa, nie możemy skorzystać z okazji uraczenia się tym pysznym trunkiem. Skusilismy się na wersję bezalkoholową. Niestety, choć chłodne, bursztynowe i spienione, to bezalkoholowe niewiele miało wspólnego z prawdziwym słowackim piwem. Akurat rozpoczęła się druga połowa rzeczonego meczu, wiem tylko, że był to mecz w ramach Mistrzostw Świata. Zajęłam nawet wspaniałomyślnie jedyne przy stoliku miejsce tyłem do telewizora.
Po meczu i obiedzie ruszyliśmy dalej. Waliliśmy jak burza cały dzień, nim się obejrzeliśmy skończyła się Słowacja, zaczęły Węgry.
Jechało się szybko i wygodnie i znów, niewiadomo nawet kiedy zaczęło się ściemniać. Postanowiliśmy zrobić sobie jakieś zakupy na kolację i zatrzymaliśmy się w przydrożnym Tesco w miejscowości Tiszaujvaros. Z tą miejscowością wiąże się pewna historia, którą opowiedzieli mi Artur z Pie3kiem. Otóż kiedyś jechali przez Węgry na stopa. Jednego z ludzi, który ich przewoził zapytali czy miejscowość Tiszaujvaros jest fajna. W odpowiedzi usłyszeli, że tak, bardzo fajna, piękna, wiele można zobczyć i wykąpać się w gorących źródłach itp. Na miejscu okazało się, że to postindustrialna dziura, szare, okropne blokowisko, w którym nie było absolutnie nic pieknego, ciekawego, ani żadnych źródeł, a największą artakcję stanowiło Tesco. Z tej samej atrakcji skorzystaliśmy i tym razem, po czym ruszyliśmy dalej w noc, bardzo dobrymi węgierskimi drogami.
Następnym przystankiem był krótki postój na stacji benzynowej, nie pamiętam do końca w jakim mieście, wydaje mi się, że w Debrecen. Zatankowaliśmy maszyny, pobudziliśmy nasze lekko już śpiące organizmy kawą, przebraliśmy się w cieplejsze ciuchy. Spotkała nas też bardzo śmieszna i miła sytuacja, jacyś młodzi, lekko pijani ludzie zaczepili nas wypytując skąd jesteśmy i gdzie jedziemy i zapałali do nas tak wielką sympatią, że kupili nam flaszkę wódki, a jeden z nich przebiegł po stacji benzynowaj całując wszystkie nasze motory.
Rozbawieni i pobudzeni ruszylismy dalej. Jechalismy kilka godzin, z dala od miast, w ciemnościach między polami, w oddali niebo złowrogo rozbłyskało piorunami, tak regularnymi, że wydawało nam się, że to jakaś latarnia morska. Tyle, że morza tu nigdzie nie było... parę razy zatrzymywaliśmy się w poszukiwaniu właściwej drogi, raz np na środku ronda, gdzie informacji udzielił nam kierowca tira, (który zatrzymał się też na środku ronda), innym razem w jakiejś małej miejscowości, gdzie mimo zakazu wjazdu przejechaliśmy przez park i zapytaliśmy o drogę zakochanej pary siedzącej przy fontannie... Momentami robiłam się już bardzo senna i musiałam ze sobą walczyć, żeby nie zasnąć i nie spaść, jednak jechaliśmy dalej, bo granica rumuńska była już niedaleko i chieliśmy ją jeszcze tego dnia przekroczyć.
Do Rumunii wjechaliśmy znow prawie niepostrzeżenie, zaraz za granicą zaczęło się miasto - Oradea, o tej porze (około północy) zupełnie puste. Przejechaliśmy je szybko i zaraz za miastem zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Ale jak to zawsze bywa kiedy się czegoś chce, nie można tego mieć - długo nie mogliśmy znaleść odpowiedniego miejsca. Wkońcu skręciliśmy w boczną drogę i dojechaliśmy do jakiejś wioski, gdzie trudno było jednak znaleźć jakieś ustronne miejsce na namioty. Zapytaliśmy jakiegoś pana, który zaciekawiony wyszedł przed dom w otoczeniu kilku jeszcze bardziej zaciekawionych, hałasliwych psów, ale nie zrozumiał o co nam chodzi. Zmęczeni i zdesperowani pokręciliśmy się jeszcze po wiosce i wkońcu na chybił trafił skręcilismy w jakąś drogę, która po chwili zrobiła się wyboista, ciemna i ukryta między krzakami - to była nadzieja. Tym razem się udało: na końcu drogi było miejsce na obóz idealne: rozległa łąka, oddalona od domostw i oczu ludzkich.
Zadowoleni rozbiliśmy namioty i zjedliśmy kolację zakupioną w Tesco: chlebek z pikantną kiełbasą (okazało się, że Africa Twin dobrze też się sprawuje jako stół). Wypiliśmy po piwku w romantycznej, mlecznej poświacie księżyca i znów, niemal natychmiast po położeniu się, zasnęliśmy.

piątek, 10 września 2010

Polska, czyli z Borsukiem wśród zwierząt i spalin

Był czwartek. Wczesna pobódka. Prysznic. Kawka i śniadanko. W międzyczasie przyjechał Artur. Koniec pakowania, dopinanie na ostatni guzik. Ostatnie ustalenia z rodziną ("dawaj znać jak najczęściej" itp) i przyszedł czas na pożegnanie. Uroniłam nawet kilka łez, gdy siosta podarowała mi bransoletkę na szczęście...
Tak naprawdę, wyprzedzając trochę fakty, muszę powiedzieć, że ten moment był najcięższy z całej wyprawy. Nie byłam optymistką, wiedziałam, że może nam się przytrafić wiele niebezpiecznych i ciężkich sytuacji. Zdawałam sobie też sprawę z tego, że motocykl to nie jest najbezpieczniejszy środek transportu, wystarczy sekunda i... koniec zabawy. Może to zabrzmi jakoś patetycznie, ale liczlyam się nawet z tym, że moge już nie wrócić...
Pozbierałam się jednak szybko, a zaraz za rogiem przestałam mysleć o tym, co za mną, a tylko o tym co przede mną.

Zdjęcia slabej jakosci, robione komórką, bo aparat juz mielismy spakowany :)
















Nie prowadziliśmy przedtem treningu z pełnym obciążeniem: dwoje ludzi i podwójny bagaż osobisty, opony, części, namiot, kanistry... bez sensu wymieniać, wystarczy powiedzieć, że limit ciężaru jaki wg książki serwisowej jest w stanie unieść nasz Borsuk został przekroczony. Na początku jechało się ciężko, (kto to widział, żeby samochody wyprzedzały motocykl!), później zaś, nie wiem, czy tak bardzo schudliśmy, czy Artur nabrał takiej wprawy, czy też nasze rzeczy jakimś cudem straciły na wadze - było lepiej i lepiej (aż do Kazachstanu, ale wszystko w swoim czasie).
Chłopaki cały czas czekali w Warszawie na uzbecką wizę, więc nie musieliśmy się spieszyć. Przed Warszawą zboczyliśmy w boczne drogi, by nie męczyć się w uciążliwym ruchu, a zamiast tego nacieszyć oczy jakimiś wiejskimi widokami. Skręcilismy na Ciechanów. Wybór okazał się świetny, jechaliśmy pięknymi, pustymi drogami między polami i lasami niemal do samej Warszawy.





Wjazd do stolicy, dla odmiany był przykrym doświadczeniem. Nagle wylądowalismy w chmurze spalin. Nie widziałam, czy jechać w zamkniętym kasku, czy otwartym, pierwsze fundowało mi niemożliwą duchotę, drugie straszny smród. w pewnym momencie nie wytrzymałam i musieliśmy się zatrzymać, bo myślałam, że zwymiotuję. Na szczęście tylko raz zgubiliśmy drogę i ogólnie dość sprawnie przebiliśmy się na drugą stronę miasta.
Popołudniu jechało się świetnie, upał zelżal, spać się nie chciało. Jechalismy już w ciemności, gdy nagle na szosę, tuż pod nasze koła wyskoczył... łoś! Wyskoczył, przebiegł sobie na drugą stronę jezdni, wymuszając na kierowcach z obu stron karkołomne manewry hamująco-antypoślizgowe, po czym przypomniał sobie najwidoczniej, że czegoś zapomniał, bo zawrócił, znów przebiegł jezdnię i z gracją wgalopował w las. Oczywiście my, zupełnie nieświadomi, że łoś może występować w Polsce, zwłaszcza na drodze, zastanawialiśmy się, aż do nastepnego dnia, co właściwie widzieliśmy: wyjątkowo wielkiego, zmutowanego jelenia? Konia z łopatami przytroczonymi do głowy? Następnego dnia rano nie wytrzymaliśmy i zadzwoniłam do mojego taty - biologicznego autorytetu, który powiedział, że tak, to mógł byc łoś, bo łoś wystepuje w Polsce!!!
Ale po kolei. Po zdarzeniu z łosiem stwierdziliśmy, że być może z powodu późnej pory i wdychania warszawskich spalin, mamy już przywidzenia i zaczęliśmy szukać noclegu. Znaleźliśmy go około 57km przed Lublinem, w motelu dla tirowców, który ksztalt miał okrągły, kolor różowawy i przypominał troche tani burdel. Na parkingu przed nim kłębiły sie tłumy. Pani w barze, który był jednocześnie recepcją, zapytana, czy znajdzie sie pokój dla dwóch osób rozmyślała dłuższą chwilę, po czym stwierdziła, że jest,ale sa tam wymieniane okna i w zw z tym jest tam tylko jedno łóżko. Zapytaliśmy więc, czy możemy tam spać w "promocyjnej" cenie i, dobiwszy targu, dobiliśmy się piwem (dopiero wtedy poczułam zmęczenie).
Następnego dnia zauważyliśmy, że w barze podają olbrzymie porcje jedzenia. Zjedliśmy więc sobie na śniadanie pączki o monstrualnych rozmiarach i ruszyliśmy do Lublina.
W Lublinie mięliśmy dwa cele, bardzo materialne: bank i kantor. Bez problemu znaleźlismy bank i właśnie byliśmy w trakcie szukania kantoru, kiedy odkryliśmy flaka w przednim kole. W takiej sytuacji okazuje się, że niezbędny jest kobiecy urok. Podczas gdy Artur poszedł szukać jakiejś wulkanizacji, a raczej miejsca, gdzie możnaby dowiedzieć się gdzie jakaś wulkanizacja jest, ja czekałam i pilnowałam motoru. Jacyś panowie zainteresowali się mną i po krótkiej rozmowie jeden z nich zadzwonił do jakiegoś swojego kolegi prowadzącego warsztat, a ten kolega po 15 minutach przyjechał po nas na motorze, napompowal nam koło pianką i zaprowadził do warsztatu, gdzie bardzo szybko sprawa została załatwiona. Potem wróciliśmy do centrum Lublina powymieniać pieniążki na dolary i mięliśmy okazję poczuć się jak bogacze, bo nigdzie nie chciano nam wymienić całej sumy, którą chcieliśmy.


Lublin, ulica kantorowa, powrót triumfatora

Borsuk z nową dętką i jeszcze czysty :)

Ja też jeszcze czysta :p

Wtedy też okazało się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, gdyby nie zdarzyła nam się guma, bylibyśmy pewnie już pod granicą ukraińską, a tymczasem dostaliśmy telefon od chłopaków, że prom Odessa-Poti, którym planowalismy przeprawić sie do Gruzji, jest masakrycznie drogi i do tego najbliższy odpływa za ponad tydzień. Podjęta została natychmiastowa decyzja: będziemy zamiast na Ukrainę kierować sie na południe i objedziemy Morze Czarne dookoła. nagła zmiana planów została przeze mnie przyjęta nawet z pewną dozą radości, bo oznaczała, że cały czas będziemy w ruchu, niezależni od rozkładów, biletów itd.


Nadchodzi wiadomosć o zmianie trasy


Miejscem zbiórki ogłoszone zostało przejście graniczne ze Słowacją w Barwinku. Po wyjeździe z Lublina jechaliśmy więc dalej już nie w stronę Ukrainy, tylko Słowacji.
Jechało się naprawdę świetnie. Wtedy dopiero pierwszy raz w pełni zrozumiałam co to znaczy jazda na motocyklu. Jedziesz przez pole, czujesz zapach zboża, kwiatów, słońce na ramionach i delikatne podmuchy wiatru, wjeżdżasz w las, momentalnie czujesz wilgoć, zmanę zapachu, temperatury. W samochodzie, za zamkniętymi szybami tego nie czuc, na rowerze tez nie, bo dzieje się to zbyt stopniowo. Tak więc mimo dokuczających juz trochę dupek, jechalismy dalej, aż krajobraz stał sie lekko górzysty.
Tego dnia byc może dotarlibyśmy i pod sama granicę, ale zatrzymaly nas kilkukrotnie roboty drogowe z ruchem wahadłowym. Gdy zdecydowalismy sie na szukanie noclegu było juz zupełnie ciemno. Zmęczeni postanowilismy najpierw sie posilić. Zatrzymalismy się w Miejscu Piastowym w barze przy parkingu tirów. Przy kolacji zapytalismy pań kelnerek czy nie znają w poblizu jakiegos kempingu albo miejsca na namiot. Długo myslały i wkońcu wpadly na pomysł, że możemy po prostu rozbić sie na trawniku z tyłu za barem. uradowani od razu zamówilismy po piwie, które od razu mnie zmuliło (i tak działać będzie na mnie piwo juz praktycznie do końca wyjazdu), więc poszlismy za bar rozbić obóz. Trawnik elegancki, ale moment, tu lezy kupa! Kawałek dalej... o, kupa! I dalej, rany, same kupy! Moment moment, te kupy sie ruszają! cały wielki trawnik pełen obrzydliwych, czarnych, oslizgłych, bezmuszlowych slimaków! Dłuższą chwilę zajelo nam wybranie miejsca najmniej oblęzonego przez slimaki, resztę bohaterski Artur usunął "ręcznie" i rozbiliśmy namiot (zajęło to oczywiście 2 sekundy:P).
To była moja pierwsza noc w namiocie od dawna i pierwsza w ogóle nie na karimacie, a na cieniutkiej jak papierek alumatce, więc byłam niemal pewna, że będę miała problemy z zaśnięciem.
Jednoczesnie była to nasza ostatnia noc w Polsce, od jutra miała się zacząć prawdziwa przygoda.
Zasnęłam natychmiast i całą noc przespałam jak kamień...


(nie wiem czemu momentami nie dzialają polskie litery)

czwartek, 19 sierpnia 2010

Przygotowania

Trudno okreslić kiedy tak naprawdę się zaczęły. Dla Artura pewnie jeszcze zanim się poznaliśmy, bo zawsze marzył o wyprawie motocyklowej. Dla mnie w momencie kiedy dotarło do mnie, że jadę z nim.
Przez kilka miesięcy przygotowaniami był głównie "reaserch" internetowy i dyskusje (a nieraz kłótnie) na gg. Wszystko wydawało mi się odległe i nierealne do momentu, aż pod mój garaż zajechał samochód, z którego przyczepy dwóch panów wyprowadziło wielką, groźną, czarno-niebieską maszynę. "Ale bydle..." byłam jedynie w stanie wydusić, łącząc w tych słowach zachwyt i przerażenie.
Tak oto przybyła z odległych Wysp Brytyjskich Honda Transalp, ochrzczona z tajemniczych i nawet nam nie znanych powodów Błękitnym Borsukiem. (Początkowo nazwa miała brzmieć Tactical Nuclear Pinguin, ale jakas piwowarska firma nas ubiegła nazywając tak wysoko procentowe piwo).



W tym momencie zrozumiałam, że to dzieje się naprawdę, że naprawdę wyjeżdżamy. Czym prędzej zabrałam się, jak na kobietę przystało, za zakupy. Sprawa nie była prosta, a lista rzeczy do kupienia długa. W dodatku większość to rzeczy, o których nie miałam pojęcia, o niektórych nigdy przedtem nawet nie słyszałam (np buzery).


całowanie w kasku - raczej mission impossible


Quechua 2" - rozkładanie 2 sekundy, składanie 2 godziny

W międzyczasie Arti kończył kurs prawa jazdy i zajmował się rejestracją motoru - rzecz ciężka i czasochłonna - i innymi dokumentami.
pierwsza jazda na Borsuku

Nasza pierwsza wspólna jazda przypadła w dniu, kiedy kumpel chłopaków miał nam zrobić sesję fotograficzną promującą wyprawę.


wielka sesja, niewielka ilość zdjęć (fot.Michał Kwapisiewicz)


Zazwyczaj pożegnania są przykre, jednak udało nam się zorganizować wcale nie przykrą imprezę plenerową w Jantarze. Dopisała nawet pogoda, co rzadko się zdarza w naszym kapryśnym klimacie.



No i w końcu nadszedł dzień, w którym data wyjazdu została konkretnie ustalona i pewna, nie pozostało nic innego jak zamontować kufry. Montaż przesunął "pewną" datę wyjazdu o kolejne dwa dni, ale to i tak nic w porównaniu z wizą do Uzbekistanu, która przesunęła wyjazd o kolejne dwa tygodnie. Artur zdążył wyjechać do Warszawy, być tam tydzień i wrócić, a ja zdążyłam niewykorzystać biletu lotniczego do Tibilisi i stracić dzięki temu kilkaset złotych. Na całe szczęście zdążyliśmy też poprawić sobie humor w Absyncie imprezą pożegnalną nr 2.

Pakowanie poszło nam sprawnie i jak się potem okazało optymalnie - praktycznie wszystko co bylo nam potrzebne wzięlismy ze sobą, a nic nie okazało sie zbędne.
I wreszcie udało się wyruszyć!