Bardzo prywatna relacja z podróży motocyklowej do Gruzji, Azerbejdżanu, Kazachstanu, Uzbekistanu i Tadżykistanu.


piątek, 10 września 2010

Polska, czyli z Borsukiem wśród zwierząt i spalin

Był czwartek. Wczesna pobódka. Prysznic. Kawka i śniadanko. W międzyczasie przyjechał Artur. Koniec pakowania, dopinanie na ostatni guzik. Ostatnie ustalenia z rodziną ("dawaj znać jak najczęściej" itp) i przyszedł czas na pożegnanie. Uroniłam nawet kilka łez, gdy siosta podarowała mi bransoletkę na szczęście...
Tak naprawdę, wyprzedzając trochę fakty, muszę powiedzieć, że ten moment był najcięższy z całej wyprawy. Nie byłam optymistką, wiedziałam, że może nam się przytrafić wiele niebezpiecznych i ciężkich sytuacji. Zdawałam sobie też sprawę z tego, że motocykl to nie jest najbezpieczniejszy środek transportu, wystarczy sekunda i... koniec zabawy. Może to zabrzmi jakoś patetycznie, ale liczlyam się nawet z tym, że moge już nie wrócić...
Pozbierałam się jednak szybko, a zaraz za rogiem przestałam mysleć o tym, co za mną, a tylko o tym co przede mną.

Zdjęcia slabej jakosci, robione komórką, bo aparat juz mielismy spakowany :)
















Nie prowadziliśmy przedtem treningu z pełnym obciążeniem: dwoje ludzi i podwójny bagaż osobisty, opony, części, namiot, kanistry... bez sensu wymieniać, wystarczy powiedzieć, że limit ciężaru jaki wg książki serwisowej jest w stanie unieść nasz Borsuk został przekroczony. Na początku jechało się ciężko, (kto to widział, żeby samochody wyprzedzały motocykl!), później zaś, nie wiem, czy tak bardzo schudliśmy, czy Artur nabrał takiej wprawy, czy też nasze rzeczy jakimś cudem straciły na wadze - było lepiej i lepiej (aż do Kazachstanu, ale wszystko w swoim czasie).
Chłopaki cały czas czekali w Warszawie na uzbecką wizę, więc nie musieliśmy się spieszyć. Przed Warszawą zboczyliśmy w boczne drogi, by nie męczyć się w uciążliwym ruchu, a zamiast tego nacieszyć oczy jakimiś wiejskimi widokami. Skręcilismy na Ciechanów. Wybór okazał się świetny, jechaliśmy pięknymi, pustymi drogami między polami i lasami niemal do samej Warszawy.





Wjazd do stolicy, dla odmiany był przykrym doświadczeniem. Nagle wylądowalismy w chmurze spalin. Nie widziałam, czy jechać w zamkniętym kasku, czy otwartym, pierwsze fundowało mi niemożliwą duchotę, drugie straszny smród. w pewnym momencie nie wytrzymałam i musieliśmy się zatrzymać, bo myślałam, że zwymiotuję. Na szczęście tylko raz zgubiliśmy drogę i ogólnie dość sprawnie przebiliśmy się na drugą stronę miasta.
Popołudniu jechało się świetnie, upał zelżal, spać się nie chciało. Jechalismy już w ciemności, gdy nagle na szosę, tuż pod nasze koła wyskoczył... łoś! Wyskoczył, przebiegł sobie na drugą stronę jezdni, wymuszając na kierowcach z obu stron karkołomne manewry hamująco-antypoślizgowe, po czym przypomniał sobie najwidoczniej, że czegoś zapomniał, bo zawrócił, znów przebiegł jezdnię i z gracją wgalopował w las. Oczywiście my, zupełnie nieświadomi, że łoś może występować w Polsce, zwłaszcza na drodze, zastanawialiśmy się, aż do nastepnego dnia, co właściwie widzieliśmy: wyjątkowo wielkiego, zmutowanego jelenia? Konia z łopatami przytroczonymi do głowy? Następnego dnia rano nie wytrzymaliśmy i zadzwoniłam do mojego taty - biologicznego autorytetu, który powiedział, że tak, to mógł byc łoś, bo łoś wystepuje w Polsce!!!
Ale po kolei. Po zdarzeniu z łosiem stwierdziliśmy, że być może z powodu późnej pory i wdychania warszawskich spalin, mamy już przywidzenia i zaczęliśmy szukać noclegu. Znaleźliśmy go około 57km przed Lublinem, w motelu dla tirowców, który ksztalt miał okrągły, kolor różowawy i przypominał troche tani burdel. Na parkingu przed nim kłębiły sie tłumy. Pani w barze, który był jednocześnie recepcją, zapytana, czy znajdzie sie pokój dla dwóch osób rozmyślała dłuższą chwilę, po czym stwierdziła, że jest,ale sa tam wymieniane okna i w zw z tym jest tam tylko jedno łóżko. Zapytaliśmy więc, czy możemy tam spać w "promocyjnej" cenie i, dobiwszy targu, dobiliśmy się piwem (dopiero wtedy poczułam zmęczenie).
Następnego dnia zauważyliśmy, że w barze podają olbrzymie porcje jedzenia. Zjedliśmy więc sobie na śniadanie pączki o monstrualnych rozmiarach i ruszyliśmy do Lublina.
W Lublinie mięliśmy dwa cele, bardzo materialne: bank i kantor. Bez problemu znaleźlismy bank i właśnie byliśmy w trakcie szukania kantoru, kiedy odkryliśmy flaka w przednim kole. W takiej sytuacji okazuje się, że niezbędny jest kobiecy urok. Podczas gdy Artur poszedł szukać jakiejś wulkanizacji, a raczej miejsca, gdzie możnaby dowiedzieć się gdzie jakaś wulkanizacja jest, ja czekałam i pilnowałam motoru. Jacyś panowie zainteresowali się mną i po krótkiej rozmowie jeden z nich zadzwonił do jakiegoś swojego kolegi prowadzącego warsztat, a ten kolega po 15 minutach przyjechał po nas na motorze, napompowal nam koło pianką i zaprowadził do warsztatu, gdzie bardzo szybko sprawa została załatwiona. Potem wróciliśmy do centrum Lublina powymieniać pieniążki na dolary i mięliśmy okazję poczuć się jak bogacze, bo nigdzie nie chciano nam wymienić całej sumy, którą chcieliśmy.


Lublin, ulica kantorowa, powrót triumfatora

Borsuk z nową dętką i jeszcze czysty :)

Ja też jeszcze czysta :p

Wtedy też okazało się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, gdyby nie zdarzyła nam się guma, bylibyśmy pewnie już pod granicą ukraińską, a tymczasem dostaliśmy telefon od chłopaków, że prom Odessa-Poti, którym planowalismy przeprawić sie do Gruzji, jest masakrycznie drogi i do tego najbliższy odpływa za ponad tydzień. Podjęta została natychmiastowa decyzja: będziemy zamiast na Ukrainę kierować sie na południe i objedziemy Morze Czarne dookoła. nagła zmiana planów została przeze mnie przyjęta nawet z pewną dozą radości, bo oznaczała, że cały czas będziemy w ruchu, niezależni od rozkładów, biletów itd.


Nadchodzi wiadomosć o zmianie trasy


Miejscem zbiórki ogłoszone zostało przejście graniczne ze Słowacją w Barwinku. Po wyjeździe z Lublina jechaliśmy więc dalej już nie w stronę Ukrainy, tylko Słowacji.
Jechało się naprawdę świetnie. Wtedy dopiero pierwszy raz w pełni zrozumiałam co to znaczy jazda na motocyklu. Jedziesz przez pole, czujesz zapach zboża, kwiatów, słońce na ramionach i delikatne podmuchy wiatru, wjeżdżasz w las, momentalnie czujesz wilgoć, zmanę zapachu, temperatury. W samochodzie, za zamkniętymi szybami tego nie czuc, na rowerze tez nie, bo dzieje się to zbyt stopniowo. Tak więc mimo dokuczających juz trochę dupek, jechalismy dalej, aż krajobraz stał sie lekko górzysty.
Tego dnia byc może dotarlibyśmy i pod sama granicę, ale zatrzymaly nas kilkukrotnie roboty drogowe z ruchem wahadłowym. Gdy zdecydowalismy sie na szukanie noclegu było juz zupełnie ciemno. Zmęczeni postanowilismy najpierw sie posilić. Zatrzymalismy się w Miejscu Piastowym w barze przy parkingu tirów. Przy kolacji zapytalismy pań kelnerek czy nie znają w poblizu jakiegos kempingu albo miejsca na namiot. Długo myslały i wkońcu wpadly na pomysł, że możemy po prostu rozbić sie na trawniku z tyłu za barem. uradowani od razu zamówilismy po piwie, które od razu mnie zmuliło (i tak działać będzie na mnie piwo juz praktycznie do końca wyjazdu), więc poszlismy za bar rozbić obóz. Trawnik elegancki, ale moment, tu lezy kupa! Kawałek dalej... o, kupa! I dalej, rany, same kupy! Moment moment, te kupy sie ruszają! cały wielki trawnik pełen obrzydliwych, czarnych, oslizgłych, bezmuszlowych slimaków! Dłuższą chwilę zajelo nam wybranie miejsca najmniej oblęzonego przez slimaki, resztę bohaterski Artur usunął "ręcznie" i rozbiliśmy namiot (zajęło to oczywiście 2 sekundy:P).
To była moja pierwsza noc w namiocie od dawna i pierwsza w ogóle nie na karimacie, a na cieniutkiej jak papierek alumatce, więc byłam niemal pewna, że będę miała problemy z zaśnięciem.
Jednoczesnie była to nasza ostatnia noc w Polsce, od jutra miała się zacząć prawdziwa przygoda.
Zasnęłam natychmiast i całą noc przespałam jak kamień...


(nie wiem czemu momentami nie dzialają polskie litery)

1 komentarz:

  1. Czytam z zapartym tchem i niecierpliwię sie na dalszy ciąg. Czyta się bardzo dobrze:) Przygoda zycia!!

    OdpowiedzUsuń